Dziś zaległa notka z przedświątecznej podróży do Austrii. Podróż ta znalazła się w podsumowaniu 2009, jako najdłuższa trasa solo, chociaż przed wyjazdem nic na to nie wskazywało. To miało być raptem 1200km niemal w całości po autostradach, ale pogoda spłatała psikusa, więc owe autostrady wyglądały jak na poniższych zdjęciach (po lewej holenderska, po prawej niemiecka).
Samochód (nie bez złośliwości zauważam, że niemiecki i do tego z przedgórza Alp) też się przyczynił do tego rekordowego wyniku, bo w pewnym momencie stracił moc i problemem było jakiekolwiek przyspieszenie. Biorąc pod uwagę warunki drogowe mogłoby się wydawać, że nie powinno to być dużym kłopotem. Ale stało się to w górach, które mają tę niemiłą właściwość, że czasami trzeba jechać pod górkę, a na wzniesieniach ciężko było utrzymać choćby 70km/h. Podejrzewam, że śnieg zapchał dolot, bo auto wyglądało, jakby się w tym śniegu wytarzało.
Co miało też swoje dobre strony, bo kiedy o pierwszej w nocy pod Wiedniem, tuż przed dojazdem do celu zobaczyłem błysk flesza, to najpierw zrezygnowany mruknąłem „no nie, jeszcze zdjęcia robią”, a potem przypomniałem sobie o śniegu na rejestracjach i chyba po raz pierwszy w czasie tej podróży szeroko się uśmiechnąłem.
Jeśli ktoś odniósł wrażenie, że tekst się urywa zamiast kończyć, to dobrze odniósł, bo rzeczywiście się urywa. To jest właśnie przykład niedokończonego wpisu, o którym wspominałem w postscriptum do poprzedniej notki. ;-)
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Widok pod maską bezcenny :D
OdpowiedzUsuńTeż kiedyś jechałem z zaklejonym przez śnieg przodem i miałem duży komfort w ignorowaniu fotoradarów :)
/PPW