Powróciłem do dwóch kółek. I nie chodzi mi o rower, którym czasami jeżdżę do sklepu, lecz o pojazd napędzany silnikiem spalinowym. Ale może zacznę od początku. Blog istnieje już ponad trzy lata, a chyba nigdy nie zdradziłem, że motocykle są moją pasją równą, a okresowo nawet większą, niż samochody. Jednak splot różnych wypadków życiowych spowodował, że od kilku lat praktycznie nie jeździłem motorem*. Tymczasem mój esfał (dla laików: Suzuki SV650S) czekał cierpliwie w garażu. I doczekał się, bo w tym roku został w końcu wyprowadzony na dłużej. Mimo tego aż do początku listopada żaden przełom mentalny nie nastąpił. Jeździłem rzadko i krótko. Dopiero niedawny urlop w południowo-wschodniej Azji przyniósł prawdziwy powrót dwukołowego ducha.
Tamtejszy klimat tak bardzo zniechęcał do zbędnego wysiłku fizycznego, że jazda rowerem nie wchodziła w grę. A nachalność i chciwość taksówkarzy i tuk-tukowców wzmagała niechęć do podróży i tymi środkami transportu. Wypożyczenie samochodu w większości miejsc było niemożliwe bądź nieopłacalne, za to niemal wszędzie dostępne były skutery. I tym sposobem spędziłem kilka dni na dwóch kółkach, w ogóle tego wcześniej nie planując. Zaczęło się niewinnie od elektrycznego skuterka, który mimo malutkich kółek zadziwiająco dobrze radził sobie na polnych drogach. Skuterek był formalnie zwany e-bikem, miał więc też pedały, użycie których było równoznaczne maksymalnemu odkręceniu gazu. Najwyraźniej producent stwierdził, że skoro ktoś pedałuje, znaczy chce przyspieszyć. Mimo tej drobnej przypadłości, oraz chińskiego pochodzenia, przypadł mi do gustu ten elektryczny wehikuł. Ciekawe, czy ktoś w Polsce to sprzedaje? Chińskie skutery podbijają rynek jednośladów, może jest też popyt na wersje elektryczne. Gdyby ktoś chciał rozkręcić biznes, tu jest strona producenta.
Wróćmy jednak to wakacyjnych przygód. Parę dni później dane mi było pojeździć zmęczonym życiem Kenbo KB110. Tym razem był to już prawdziwy skuter z silnikiem spalinowym. Niestety nie znalazłem żadnych wiarygodnych informacji o producencie tego pojazdu, ale mam wrażenie, że albo w grę wchodziła licencja na jakiś stary japoński skuter, albo znaczącą rolę odegrała tu niezwykła chińska umiejętność kopiowania. Niemniej skuter poruszał się dość sprawnie i przynajmniej nic się w nim nie popsuło. Czego nie da się powiedzieć o Hondzie Wave 110, którą wypożyczyłem dwa dni później, a w której po całym dniu jeżdżenia urwała się linka hamulcowa. Nie dziwi jednak, że mimo usterki ogólne wrażenie Honda sprawiała lepsze od Kenbo, acz ku mojemu zdumienia różnica nie była kolosalna.
Ale najlepsza zabawka trafiła w moje ręce na koniec - Honda Click 125. Jest to dość mały skuter, wręcz niepozorny, co prawda z tarczowym hamulcem z przodu, ale niezbyt dużym, więc na pierwszy rzut oka nic nie zdradzało, ile radości może sprawić jazda tym maleństwem. Różnica w prowadzeniu, osiągach i przyjemności z jazdy pomiędzy Clickiem a Wavem to była przepaść. Oczywiście w sporej części wynikało z faktu, że Wave był dość stary (licznik nie działał, a mimo tego drogomierz pokazywał ponad czterdzieści tysięcy kilometrów), a Click sprawiał wrażenie niemal nowego (na liczniku było nieco ponad dziesięć tysięcy kilometrów). Ale nawet po wzięciu poprawki na wiek, Click wydawał się skuterem z innej bajki.
Przyznaję, moje wcześniejsze doświadczenia skuterowe nie wykraczały poza rachityczne pięćdziesiątki, które przyspieszały dość ociężale. Tymczasem okazało się, że stodwudziestkapiątka bez większego wysiłku startuje spod świateł szybciej niż samochody. Dodając do tego pewne prowadzenie, zwinność, łatwość parkowania i pozostałe zalety małego skutera, w moim właśnie stworzonym rankingu daje to najlepszy współczynnik mocy do funu od czasu upalania malucha podkradanego od mamy (słynny biały sej też jest wysoko w tej konkurencji). Prędkość maksymalna na płaskiej drodze z dwiema osobami na pokładzie wynosiła prawie 100km/h (licznikowo), przyspieszanie nawet pod dość stromą górkę nie stanowiło żadnego problemu. Innymi słowy, taka moc w małym skuterze jest zupełnie wystarczająca.
Są oczywiście równie niewielkie skutery z jeszcze mocniejszymi silnikami, jak np. Vespa GTS, ale ich masa zbliża je do regularnych motocykli. Jeśli jednak będę miał okazję, na pewno sprawdzę, czy jazda nimi jest równie przyjemna, bo za sprawą wakacyjnych doświadczeń zagustowałem w skuterach. Nie dziwiłbym się tak bardzo, gdyby to były maxi-skutery w stylu Burgmana, T-Maxa, czy Piaggio MP3. Szczególnie ten ostatni chodził mi po głowie od pewnego czasu. Ale fakt, że spodobała mi się jazda małym skuterem nieco mnie zaskoczył. Człowiek jednak poznaje siebie całe życie. I tą głęboką myślą kończę dzisiejszy wpis, a sam wracam w czeluści internetu przeglądać ogłoszenia.
* - wbrew niektórym purystom, uważam słowo motor za synonim motocykla. Zresztą Słownik Języka Polskiego potwierdza takie znaczenie, acz zaznacza, że jest to użycie potoczne. Nie oszukujmy się jednak, ten blog nie aspiruje do nagród literackich i nie jest to ani pierwsze, ani ostatnie potoczne słowo, które się tu pojawia.
Tamtejszy klimat tak bardzo zniechęcał do zbędnego wysiłku fizycznego, że jazda rowerem nie wchodziła w grę. A nachalność i chciwość taksówkarzy i tuk-tukowców wzmagała niechęć do podróży i tymi środkami transportu. Wypożyczenie samochodu w większości miejsc było niemożliwe bądź nieopłacalne, za to niemal wszędzie dostępne były skutery. I tym sposobem spędziłem kilka dni na dwóch kółkach, w ogóle tego wcześniej nie planując. Zaczęło się niewinnie od elektrycznego skuterka, który mimo malutkich kółek zadziwiająco dobrze radził sobie na polnych drogach. Skuterek był formalnie zwany e-bikem, miał więc też pedały, użycie których było równoznaczne maksymalnemu odkręceniu gazu. Najwyraźniej producent stwierdził, że skoro ktoś pedałuje, znaczy chce przyspieszyć. Mimo tej drobnej przypadłości, oraz chińskiego pochodzenia, przypadł mi do gustu ten elektryczny wehikuł. Ciekawe, czy ktoś w Polsce to sprzedaje? Chińskie skutery podbijają rynek jednośladów, może jest też popyt na wersje elektryczne. Gdyby ktoś chciał rozkręcić biznes, tu jest strona producenta.
Wróćmy jednak to wakacyjnych przygód. Parę dni później dane mi było pojeździć zmęczonym życiem Kenbo KB110. Tym razem był to już prawdziwy skuter z silnikiem spalinowym. Niestety nie znalazłem żadnych wiarygodnych informacji o producencie tego pojazdu, ale mam wrażenie, że albo w grę wchodziła licencja na jakiś stary japoński skuter, albo znaczącą rolę odegrała tu niezwykła chińska umiejętność kopiowania. Niemniej skuter poruszał się dość sprawnie i przynajmniej nic się w nim nie popsuło. Czego nie da się powiedzieć o Hondzie Wave 110, którą wypożyczyłem dwa dni później, a w której po całym dniu jeżdżenia urwała się linka hamulcowa. Nie dziwi jednak, że mimo usterki ogólne wrażenie Honda sprawiała lepsze od Kenbo, acz ku mojemu zdumienia różnica nie była kolosalna.
Ale najlepsza zabawka trafiła w moje ręce na koniec - Honda Click 125. Jest to dość mały skuter, wręcz niepozorny, co prawda z tarczowym hamulcem z przodu, ale niezbyt dużym, więc na pierwszy rzut oka nic nie zdradzało, ile radości może sprawić jazda tym maleństwem. Różnica w prowadzeniu, osiągach i przyjemności z jazdy pomiędzy Clickiem a Wavem to była przepaść. Oczywiście w sporej części wynikało z faktu, że Wave był dość stary (licznik nie działał, a mimo tego drogomierz pokazywał ponad czterdzieści tysięcy kilometrów), a Click sprawiał wrażenie niemal nowego (na liczniku było nieco ponad dziesięć tysięcy kilometrów). Ale nawet po wzięciu poprawki na wiek, Click wydawał się skuterem z innej bajki.
Przyznaję, moje wcześniejsze doświadczenia skuterowe nie wykraczały poza rachityczne pięćdziesiątki, które przyspieszały dość ociężale. Tymczasem okazało się, że stodwudziestkapiątka bez większego wysiłku startuje spod świateł szybciej niż samochody. Dodając do tego pewne prowadzenie, zwinność, łatwość parkowania i pozostałe zalety małego skutera, w moim właśnie stworzonym rankingu daje to najlepszy współczynnik mocy do funu od czasu upalania malucha podkradanego od mamy (słynny biały sej też jest wysoko w tej konkurencji). Prędkość maksymalna na płaskiej drodze z dwiema osobami na pokładzie wynosiła prawie 100km/h (licznikowo), przyspieszanie nawet pod dość stromą górkę nie stanowiło żadnego problemu. Innymi słowy, taka moc w małym skuterze jest zupełnie wystarczająca.
Są oczywiście równie niewielkie skutery z jeszcze mocniejszymi silnikami, jak np. Vespa GTS, ale ich masa zbliża je do regularnych motocykli. Jeśli jednak będę miał okazję, na pewno sprawdzę, czy jazda nimi jest równie przyjemna, bo za sprawą wakacyjnych doświadczeń zagustowałem w skuterach. Nie dziwiłbym się tak bardzo, gdyby to były maxi-skutery w stylu Burgmana, T-Maxa, czy Piaggio MP3. Szczególnie ten ostatni chodził mi po głowie od pewnego czasu. Ale fakt, że spodobała mi się jazda małym skuterem nieco mnie zaskoczył. Człowiek jednak poznaje siebie całe życie. I tą głęboką myślą kończę dzisiejszy wpis, a sam wracam w czeluści internetu przeglądać ogłoszenia.
* - wbrew niektórym purystom, uważam słowo motor za synonim motocykla. Zresztą Słownik Języka Polskiego potwierdza takie znaczenie, acz zaznacza, że jest to użycie potoczne. Nie oszukujmy się jednak, ten blog nie aspiruje do nagród literackich i nie jest to ani pierwsze, ani ostatnie potoczne słowo, które się tu pojawia.