31 gru 2013

Podsumowanie 2013 (kontra 2012)

Nie da się ukryć, że w minionym roku mocno zaniedbałem bloga. Niewiele pisałem, bo niewiele też jeździłem, równie niewiele czytałem o motoryzacji i w ogóle niezbyt dużo czasu poświęcałem zagadnieniom motoryzacyjnym. A skoro nie dużo się działo, to nie było sensu na siłę szukać tematów. Co prawda powtarzające się problemy z jednym autem, jeszcze nie opisanym na blogu, przysparzały mi bólu głowy i odchudzały portfel, ale fakt ten raczej mnie do pisania nie zachęcał. Chyba jedyną zmianą na lepsze był powrót do dwóch kółek.

Jednak parę znaczących wydarzeń warto wspomnieć. Z nielicznych lektur motoryzacyjnych szczególnie w pamięć zapadła mi autobiografia Sebastiena Loeba. Nie z powodu barwności języka, czy lekkości pióra - tu akurat Sebastien nie ma się czym pochwalić, ale jego historia jest wspaniałym przykładem, że nie trzeba poddawać się despotycznym rodzicom (vide Lewis Hamilton, czy siostry Radwańskie), ani katować się treningami od najmłodszych lat (choć akurat Loeb na treningi chodził, tyle że gimnastyczne). Można przerwać edukację i palić trawę na komisariacie, a mimo tego trafić na szczyt i pozostać tam wiele lat. Wystarczy nie rezygnować ze swojej pasji. Aha, trzeba też mieć olbrzymi talent i jeszcze więcej szczęścia. W każdym razie książkę polecam nie tylko fanom rajdów samochodowych. (Z książek niemotoryzacyjnych mogę zarekomendować Viper Pilot F-16.) Polecam też film Rush, polski tytuł Wyścig, który moim zdaniem jest najlepszym filmem o tematyce motoryzacyjnej od wielu lat (tak, jest lepszy od Cars ;)).

Wracając do samochodów, dużą zmianą było pozbycie się jednego auta. Tiguana oddałem bez żalu, acz nie bez wahania. I do tej pory nie mogę się przyzwyczaić do braku samochodu pod domem. Wymaga to więcej planowania, i co chyba najbardziej mnie zaskoczyło, wymusza zwracanie większej uwagi na pogodę za oknem.

W statystykach rok 2013 wypadł nieco gorzej od 2012. Jako kierowca jeździłem tylko sześcioma samochodami (w 2012 - dwunastoma), w tym tylko jednym dieslem (w 2012 - trzema). Samochody miały moc od 77KM do 358KM (w 2012 75KM - 349KM). Tylko jeden - Fiacik - był wolnossący, pozostałe miały turbinę, a jeden dodatkowo sprężarkę mechaniczną (w 2012 4 - wolnossące, 8 - turbo, 1 - turbo+kompresor). Połowa z sześciu tegorocznych samochodów była na F, ale żaden z nich nie był z Francji. Kolejne dwa samochody były na S, choć z Japonii. I byłoby pięknie, gdyby ten ostatni, którym jeździłem najwięcej, nie nazywał się Volkswagen ;) Co ciekawe to właśnie japoński produkt przyprawiał najwięcej zmartwień, podczas gdy auta na F i na V były bezawaryjne.

Zarówno w minionym, jak i poprzednim roku, byłem na Rajdzie Polski i na warszawskiej Barbórce. W 2012 roku byłem też na targach motoryzacyjnych w Genewie i w Paryżu oraz w fabryce Mazdy w Hiroszimie (muzeum raczej słabe, ale wizyta na linii produkcyjnej - niezapomniana). W 2013 odwiedziłem tylko jedną wystawę statyczną - Louwman Museum w Hadze, w zamian postawiłem na bezpośrednie doznania i wybrałem się na lotniska w Ułężu i Nowym Mieście nad Pilicą. Mam jednak niedosyt imprez motoryzacyjnych i w miarę możliwości postaram się to nadrobić w nadchodzącym roku.

No i tradycyjne zestawienie "naj" z nieco już zapomnianego roku 2012:
  • najfajniejsze auto: Subaru Impreza 2.5STI
  • najgorsze auto: Chrysler 300C
  • najmocniejsze auto: 349KM (STI)
  • najsłabsze auto: 75KM (Clio)
  • najfajniejsza trasa: w poprzek Gran Canarii (Clio)
  • najprzyjemniejsza trasa: z Zurychu do Genewy i z powrotem, częściowo jako pasażer (Tiguan)
  • najdłuższa trasa: ~620km po holenderskich i niemieckich autostradach (Tiguan)
  • najfajniejszy moto-gadżet: Intercooler Water Spray (STI)
A na koniec podsumowanie całkiem jeszcze świeżego 2013 roku:
  • najfajniejsze auto: Subaru Impreza 2.5STI
  • najnudniejsze auto: VW Tiguan 1.4TSI, na drugim miejscu z niewielką stratą uplasował się Ford Focus 1.6TDCi
  • najmocniejsze auto: 358KM (STI)
  • najsłabsze auto: 77KM (Punto)
  • najprzyjemniejsza jazda: Ułęż zimą (STI), na drugim miejscu Przełęcz Salmopolska, również zimą (również STI)
  • trasa z najładniejszymi widokami: pomiędzy ruinami Bagan na e-bike'u - nie wiem, czy to się zalicza do pojazdów mechanicznych, jeśli nie, to wygrywa dolina rzeki Kwai na Hondzie Click
  • najdłuższa trasa: ~480km (STI) - sieć dróg ekspresowych w Polsce, mimo że ciągle poszatkowana, naprawdę usprawnia jazdę

23 gru 2013

No more V-cars

Stało się, oddałem Tiguana. Od pewnego czasu prawie nim nie jeździłem. Przez ostatnie pół roku zatankowałem go chyba ze 3 razy, co najlepiej świadczy o znikomym przebiegu w tym czasie. Ale mimo tego wszystkie rozważania o pozbyciu się auta kończyły się konkluzją, że dobrze jest coś mieć "tak na wszelki wypadek". Jednak gdy po powrocie z ostatniego urlopu znalazłem w skrzynce dwa mandaty za złe parkowanie, miarka się przebrała. Pomimo mojej miłości do samochodów, w końcu rozsądek wziął górę i postanowiłem nie płacić więcej za coś, czego i tak nie używam.

I tym sposobem od listopada zostałem bez samochodu. Przynajmniej częściowo. Po pierwsze, w razie potrzeby mogę sobie coś wypożyczyć, a po drugie... w zeszłym roku kupiłem auto, o którym myślałem od czasu pierwszej przejażdżki turbo-boxerem człowieka z beżowego świata. Ale to jest historia na osobny wpis, który być może powstanie niedługo, a być może nigdy. W każdym razie za kierownicę ciągle siadam, choć nie tak często jak niegdyś.

Pozbyłem się jednak podstawowego środka transportu, mimo że Tiguan jako tenże środek sprawdzał się bardzo dobrze. Zapewniał przyzwoity komfort, a w razie potrzeby także duży bagażnik. Był
wystarczająco szybki, żeby się w nim nie męczyć, ale i dostatecznie wolny, żeby nie zbierać mandatów na pęczki. O ile pamiętam, w ciągu ostatnich dwóch lat mandaty dostałem jedynie za parkowanie i to nie za świadome stawianie na zakazie, czy trawniku. Po prostu jak auto więcej stoi niż jeździ, to czasem się zdarza, że skończy się pozwolenie na parkowanie zanim uda się odebrać nowe, albo znak zakazu pojawi się już po zaparkowaniu, jak to miało miejsce w czasie ostatniego urlopu.

W sumie przez dwadzieścia dwa miesiące przejechałem Tiguanem około dziesięciu tysięcy kilometrów, z czego znaczącą część w ciągu pierwszych trzech miesięcy po odebraniu. Potem jeździłem coraz mniej, a gdy w końcu doszło do tego, że nie zatankowałem przez trzy miesiące i ciągle było pół zbiornika paliwa, dojrzałem do decyzji, żeby się go pozbyć. Koniec, finito, ale show must go on. Także kończę pisanie, idę pojeździć. A jak odnajdę wenę, to może naskrobię parę słów o tym, czym jeżdżę. Chociaż coś czuję, że to będzie dopiero w nowym roku.


PS. Tytuł notki jest dość radykalny, ale naprawdę mam nadzieję, że w najbliższym czasie będę jeździł samochodami na F, bądź na S, bądź na J, bądź na pozostałe 22 litery alfabetu, ale nie planuję wsiadać ani do Volvo, ani do Volkswagena, ani do Vauxhalla - po prostu chemii brak (nie licząc VXR8).

11 gru 2013

Pożyczane samochody

Napisałem tę notkę jesienią zeszłego roku, lecz z niewiadomego powodu nigdy jej nie opublikowałem. Niedawno znowu wypożyczyłem samochód i przypomniałem sobie o tym tekście. Niniejszym zapraszam do lektury. A o ostatnim pożyczonym aucie będzie na końcu.

Ostatnio nie zmieniam samochodów tak często jak to bywało jeszcze kilka lat temu, ale ciągle zdarza się mi jeździć różnymi autami. W ostatnich miesiącach (czyli było to mniej więcej w połowie zeszłego roku) nadarzyła się okazja pojeździć między innymi dwiema wersjami Seata Leona: 1.2TSI i 1.6TDI. Nie sądziłem, że kiedykolwiek to napiszę, ale dieslem jeździło mi się lepiej. Niestety jazdy dzieliło kilka miesięcy, więc ciężko napisać bezpośrednie porównanie, ale wydawało mi się, że TDI było dynamiczniejsze, dzięki czemu wyprzedzanie na polskich drogach było sprawniejsze. Pamiętam też, że dźwięk diesla nie był zbyt natarczywy - naprawdę wiele się zmieniło od czasów starego 1.9TDI.

Kolejne wypożyczone auto, czyli Toyota Corolla 1.4 D4D o oszałamiającej mocy 90KM, dostarczało nieco bardziej tradycyjnych dla diesla doznań słuchowych. Niestety również osiągi były gorsze, co przełożyło się na zwiększoną dawkę adrenaliny. Jakież było moje zdziwienie przy pierwszej próbie wyprzedzania, gdy okazało się, że długa i pusta prosta wcale nie jest tak długa i tak pusta, jak mi się wydawało. Trzeba było sobie przypomnieć technikę jazdy opanowaną w czasach poruszania się pięćdziesięcioczterokonnym Saksofonem i każdy manewr planować z odpowiednim wyprzedzeniem. Przy takiej technice dało się Corollą poruszać całkiem sprawnie. Poza nieco ospałym silnikiem Toyota przypadła mi o gustu. Również wnętrze, mimo że w oszczędnym japońskim stylu, może się podobać. Oczywiście nie ma mowy o zbliżeniu się do włoskiego czy francuskiego designu, ale moim zdaniem środek Corolli jest bardziej wyszukany niż wnętrze największego globalnego konkurenta z Wolfsburga.

Oba Seaty i Toyota pozostawiły po sobie dobre wrażenie, czego nie mogę powiedzieć o Chryslerze 300C. Była to najsłabsza dostępna wersja, czyli V6 2.7 o mocy ponad 190KM. Jednak duża masa i beznadziejna automatyczna skrzynia biegów zupełnie nie pozwalały tej mocy odczuć. Tu mała dygresja, nadal najgorszą skrzynią, z jaką kiedykolwiek jeździłem pozostaje automat Smarta. Wracając do Chryslera, miałem nadzieję, że spory silnik, ponadtrzymetrowy rozstaw osi i baloniaste opony zapewnią przyzwoity komfort, ale i tu się zawiodłem. To znaczy komfort może i był, ale rozumiany w nazbyt amerykański sposób - było miękko i pływająco, za to ze słabą precyzją prowadzenia. Trzeba jednak podkreślić, że mogło to być spowodowane dużym zużyciem tego egzemplarza. Wypożyczalnia nie była najlepsza i nie jestem pewien, czy zawieszenie było utrzymane w należytym stanie. Dodatkowo, dowiedziałem się od m. że jest znacząca różnica w prowadzeniu między słabowitą wersją V6 a całkiem szybką wersją z silnikiem HEMI. Także jeśli będę miał w przyszłości okazję pojeżdżenia 300C V8 na pewno z niej skorzystam, żeby przekonać się, czy trafiłem na kiepski egzemplarz, czy rzeczywiście to nie jest samochód z mojej bajki. Na razie skłaniam się ku tej drugiej tezie.

Tu kończy się oryginalna notka. Żeby jednak nie publikować tylko starych przemyśleń, poniżej krótki opis auta, którym dane mi było jeździć w jeden z listopadowych weekendów.

Był to Fiat Punto 1.4 automat. Czyli niezbyt daleki krewny jednego z najfajniejszych aut, jakie kiedykolwiek używałem. Zaraz... czy aby na pewno niezbyt daleki? Zwykłe Punto 1.4 z roku 2013 różni się niemal wszystkim od Abartha z roku 2009 - zupełnie różne silniki, hamulce, zawieszenie i wyposażenie - na przykład felgi różne o trzy rozmiary, nawet liczba drzwi się nie zgadza. A do tego w międzyczasie były dwa dość znaczące liftingi. Tak naprawdę samochód, który wypożyczyłem, przypomniał Abartha jedynie kształtem karoserii. Co prawda prowadził się dość pewnie, ale ospały silnik nie zachęcał do szybkiej jazdy, a skrzynia biegów w moim prywatnym rankingu najgorszych automatów ustępuje tylko wspomnianej już skrzyni z pierwszych Smartów (wie ktoś, czy Daimler w końcu coś poprawił?). Podejrzewam jednak, że ten sam samochód - tzn. Punto, nie Smart - z ręczną skrzynią biegów dużo bardziej przypadłby mi do gustu, bo zawieszenie i układ kierowniczy, mimo że tak różne od tych w Abarcie, sprawiały dobre wrażenie. Silnik, choć dławiony skrzynią, na wyższych obrotach nieco odżywał, a i środek był znośny. Podsumowując, Fiata z automatem lepiej omijać z daleka, ale wersję z manualem dałoby się polubić.

27 lis 2013

2oo

Powróciłem do dwóch kółek. I nie chodzi mi o rower, którym czasami jeżdżę do sklepu, lecz o pojazd napędzany silnikiem spalinowym. Ale może zacznę od początku. Blog istnieje już ponad trzy lata, a chyba nigdy nie zdradziłem, że motocykle są moją pasją równą, a okresowo nawet większą, niż samochody. Jednak splot różnych wypadków życiowych spowodował, że od kilku lat praktycznie nie jeździłem motorem*. Tymczasem mój esfał (dla laików: Suzuki SV650S) czekał cierpliwie w garażu. I doczekał się, bo w tym roku został w końcu wyprowadzony na dłużej. Mimo tego aż do początku listopada żaden przełom mentalny nie nastąpił. Jeździłem rzadko i krótko. Dopiero niedawny urlop w południowo-wschodniej Azji przyniósł prawdziwy powrót dwukołowego ducha.

Tamtejszy klimat tak bardzo zniechęcał do zbędnego wysiłku fizycznego, że jazda rowerem nie wchodziła w grę. A nachalność i chciwość taksówkarzy i tuk-tukowców wzmagała niechęć do podróży i tymi środkami transportu. Wypożyczenie samochodu w większości miejsc było niemożliwe bądź nieopłacalne, za to niemal wszędzie dostępne były skutery. I tym sposobem spędziłem kilka dni na dwóch kółkach, w ogóle tego wcześniej nie planując. Zaczęło się niewinnie od elektrycznego skuterka, który mimo malutkich kółek zadziwiająco dobrze radził sobie na polnych drogach. Skuterek był formalnie zwany e-bikem, miał więc też pedały, użycie których było równoznaczne maksymalnemu odkręceniu gazu. Najwyraźniej producent stwierdził, że skoro ktoś pedałuje, znaczy chce przyspieszyć. Mimo tej drobnej przypadłości, oraz chińskiego pochodzenia, przypadł mi do gustu ten elektryczny wehikuł. Ciekawe, czy ktoś w Polsce to sprzedaje? Chińskie skutery podbijają rynek jednośladów, może jest też popyt na wersje elektryczne. Gdyby ktoś chciał rozkręcić biznes, tu jest strona producenta.

Wróćmy jednak to wakacyjnych przygód. Parę dni później dane mi było pojeździć zmęczonym życiem Kenbo KB110. Tym razem był to już prawdziwy skuter z silnikiem spalinowym. Niestety nie znalazłem żadnych wiarygodnych informacji o producencie tego pojazdu, ale mam wrażenie, że albo w grę wchodziła licencja na jakiś stary japoński skuter, albo znaczącą rolę odegrała tu niezwykła chińska umiejętność kopiowania. Niemniej skuter poruszał się dość sprawnie i przynajmniej nic się w nim nie popsuło. Czego nie da się powiedzieć o Hondzie Wave 110, którą wypożyczyłem dwa dni później, a w której po całym dniu jeżdżenia urwała się linka hamulcowa. Nie dziwi jednak, że mimo usterki ogólne wrażenie Honda sprawiała lepsze od Kenbo, acz ku mojemu zdumienia różnica nie była kolosalna.

Ale najlepsza zabawka trafiła w moje ręce na koniec - Honda Click 125. Jest to dość mały skuter, wręcz niepozorny, co prawda z tarczowym hamulcem z przodu, ale niezbyt dużym, więc na pierwszy rzut oka nic nie zdradzało, ile radości może sprawić jazda tym maleństwem. Różnica w prowadzeniu, osiągach i przyjemności z jazdy pomiędzy Clickiem a Wavem to była przepaść. Oczywiście w sporej części wynikało z faktu, że Wave był dość stary (licznik nie działał, a mimo tego drogomierz pokazywał ponad czterdzieści tysięcy kilometrów), a Click sprawiał wrażenie niemal nowego (na liczniku było nieco ponad dziesięć tysięcy kilometrów). Ale nawet po wzięciu poprawki na wiek, Click wydawał się skuterem z innej bajki.

Przyznaję, moje wcześniejsze doświadczenia skuterowe nie wykraczały poza rachityczne pięćdziesiątki, które przyspieszały dość ociężale. Tymczasem okazało się, że stodwudziestkapiątka bez większego wysiłku startuje spod świateł szybciej niż samochody. Dodając do tego pewne prowadzenie, zwinność, łatwość parkowania i pozostałe zalety małego skutera, w moim właśnie stworzonym rankingu daje to najlepszy współczynnik mocy do funu od czasu upalania malucha podkradanego od mamy (słynny biały sej też jest wysoko w tej konkurencji). Prędkość maksymalna na płaskiej drodze z dwiema osobami na pokładzie wynosiła prawie 100km/h (licznikowo), przyspieszanie nawet pod dość stromą górkę nie stanowiło żadnego problemu. Innymi słowy, taka moc w małym skuterze jest zupełnie wystarczająca.

Są oczywiście równie niewielkie skutery z jeszcze mocniejszymi silnikami, jak np. Vespa GTS, ale ich masa zbliża je do regularnych motocykli. Jeśli jednak będę miał okazję, na pewno sprawdzę, czy jazda nimi jest równie przyjemna, bo za sprawą wakacyjnych doświadczeń zagustowałem w skuterach. Nie dziwiłbym się tak bardzo, gdyby to były maxi-skutery w stylu Burgmana, T-Maxa, czy Piaggio MP3. Szczególnie ten ostatni chodził mi po głowie od pewnego czasu. Ale fakt, że spodobała mi się jazda małym skuterem nieco mnie zaskoczył. Człowiek jednak poznaje siebie całe życie. I tą głęboką myślą kończę dzisiejszy wpis, a sam wracam w czeluści internetu przeglądać ogłoszenia.


* - wbrew niektórym purystom, uważam słowo motor za synonim motocykla. Zresztą Słownik Języka Polskiego potwierdza takie znaczenie, acz zaznacza, że jest to użycie potoczne. Nie oszukujmy się jednak, ten blog nie aspiruje do nagród literackich i nie jest to ani pierwsze, ani ostatnie potoczne słowo, które się tu pojawia.

15 lip 2013

Ciężko się nie zgodzić...

... z tablicą rejestracyjną samochodu, który zobaczyłem wracając z pracy w miniony czwartek.

Zaintrygował mnie kolor tego Lambo i z ciekawości zajrzałem na mobile.de, gdzie wśród trzystu pięćdziesięciu Gallardo naliczyłem jedynie 5, słownie: pięć, granatowych egzemplarzy. Ale muszę przyznać, że całkiem mi się podoba. Może nie tak bardzo jak limonkowa Superleggera LP 570-4, ale na pewno bardziej od czerwonego Super Trofeo Stradale, które z racji koloru przez laika może być pomylone - o zgrozo - z Ferrari ;)

A skoro już wspomniałem o kolorach sportowych samochodów, to napiszę jeszcze o Ferrari 500 Superfast, które widziałem w czasie niedawnej wizyty w Louwman Museum w Hadze.

Ten zielony samochód należał do Jego Królewskiej Wysokości Księcia Bernharda, który był postacią niezwykle barwną i mimo wielu kontrowersji dość powszechnie lubianą przez Holendrów. Jedną z jego pasji było właśnie Ferrari. A że był stałym klientem firmy i bliskim znajomym Enzo Ferrariego, mógł prosić nie tylko o beżową skórzaną tapicerkę, czy metalizowany zielony lakier, ale także o zastąpienie standardowego silnika 5.0 mniejszym czterolitrowym. Ciekawe czy dostał rabat, czy mimo wszystko musiał dopłacić za ten swap.

Już miałem napisać, że w obecnych czasach taki downgrade raczej nie byłby możliwy, gdy przypomniało mi się Gallardo w wariancie LP550-2, które było nie tylko o 10KM słabsze od zwykłej wersji, ale też zamiast AWD miało jedynie tylny napęd.

PS. Na zdjęciu z Ferrari księcia Bernharda jest początek cytatu. Kto wie, jak ten cytat się kończy i czyje to słowa?

2 lip 2013

Baltic Taxi

Dawno nie pisałem. Mógłbym się usprawiedliwić lakonicznym stwierdzeniem, że nie było o czym, ale to nie byłaby prawda. Może z motoryzacyjnego punktu widzenia nie było ostatnio spektakularnych wydarzeń, ale dużym nadużyciem byłoby napisanie, że nie działo się zupełnie nic wartego uwagi. Nie zmieniłem co prawda służbowozu, co zakrawa na lekką perwersję, bo lada moment minie półtora roku od czasu odebrania Tiguana i to jest już moim rekordem posiadania służbowego auta. Nie jest to bynajmniej wynikiem zauroczenia Volkswagenem. Wręcz przeciwnie, uważam, że to jeden z nudniejszych samochodów, jakie posiadałem. Jednak od ponad roku nie mam potrzeby jeżdżenia nim zbyt często, więc i motywacja do zmiany jest niezbyt duża.

Za to ubiegłej jesieni zakupiłem samochód - jedno z moich motoryzacyjnych marzeń, ale jak to czasem bywa, gonienie króliczka jest dużo ciekawsze niż jego złapanie. Tak też było w tym przypadku, szukanie i wybieranie wymarzonego auta dostarczało mi niezmiernej przyjemności. Niestety zakup auta stał się jakby cezurą oddzielającą przyjemność od cierpienia. Nieliczne momenty uniesień za kierownicą nazbyt często były przedzielane okresami udręki, kiedy samochód zamiast jeździć po prostu stał w warsztacie.

Może kiedyś opiszę te przeżycia, ale dziś chciałem się tylko podzielić zdjęciem taksówki, którą ostatnio dane mi było jechać na lotnisko w Rydze.


Rozmawiając z kierowcą dowiedziałem się, że to jest V6 (czyli skromne 210KM), ale firma chce kupić GT500. Samochód służy głównie jako narzędzie promocyjne, a na co dzień jeździ też jako zwykła taksówka. Podobno ludzie nie są zbyt chętni do korzystania z jej usług bojąc się zaporowej ceny, a tymczasem Mustang jeździ według tych samych stawek, co inne taksówki z tej korporacji. I zdaje się, że jest to możliwe także dzięki temu, że auto jeździ na gaz. Tak przynajmniej sugerowałaby mała centralka przymocowana do deski rozdzielczej.

Na koniec małe wyjaśnienie dotyczące stawek. Nie wiem, czy jest to ogólna reguła, ale przynajmniej te dwie firmy, z usług których korzystałem będąc w Rydze, mają nieco wyższe ceny ceny przy kursach z lotniska, niż przy kursach wewnątrz miasta i na lotnisko. W przypadku Baltic Taxi ceny "z lotniska" są następujące:
  • trzaśniecie drzwiami: 1,50 LVL
  • stawka za kilometr: 0,50 LVL
  • stawka za minutę: 0,10 LVL
Stawki "miejskie" to odpowiednio 1,00 LVL, 0,45 LVL i 0,10 LVL. Przy kursie Mustangiem zawsze obowiązują ceny, jak przy kursie z lotniska.


PS. Kurs łata w NBP w momencie jak piszę te słowa to 6,1904. A jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to od 2014 roku stawki taksówek oraz wszystkie inne ceny na Łotwie będą podawane w euro, bo właśnie trwa proces podejmowania ostatecznych decyzji w tej sprawie.