23 gru 2013

No more V-cars

Stało się, oddałem Tiguana. Od pewnego czasu prawie nim nie jeździłem. Przez ostatnie pół roku zatankowałem go chyba ze 3 razy, co najlepiej świadczy o znikomym przebiegu w tym czasie. Ale mimo tego wszystkie rozważania o pozbyciu się auta kończyły się konkluzją, że dobrze jest coś mieć "tak na wszelki wypadek". Jednak gdy po powrocie z ostatniego urlopu znalazłem w skrzynce dwa mandaty za złe parkowanie, miarka się przebrała. Pomimo mojej miłości do samochodów, w końcu rozsądek wziął górę i postanowiłem nie płacić więcej za coś, czego i tak nie używam.

I tym sposobem od listopada zostałem bez samochodu. Przynajmniej częściowo. Po pierwsze, w razie potrzeby mogę sobie coś wypożyczyć, a po drugie... w zeszłym roku kupiłem auto, o którym myślałem od czasu pierwszej przejażdżki turbo-boxerem człowieka z beżowego świata. Ale to jest historia na osobny wpis, który być może powstanie niedługo, a być może nigdy. W każdym razie za kierownicę ciągle siadam, choć nie tak często jak niegdyś.

Pozbyłem się jednak podstawowego środka transportu, mimo że Tiguan jako tenże środek sprawdzał się bardzo dobrze. Zapewniał przyzwoity komfort, a w razie potrzeby także duży bagażnik. Był
wystarczająco szybki, żeby się w nim nie męczyć, ale i dostatecznie wolny, żeby nie zbierać mandatów na pęczki. O ile pamiętam, w ciągu ostatnich dwóch lat mandaty dostałem jedynie za parkowanie i to nie za świadome stawianie na zakazie, czy trawniku. Po prostu jak auto więcej stoi niż jeździ, to czasem się zdarza, że skończy się pozwolenie na parkowanie zanim uda się odebrać nowe, albo znak zakazu pojawi się już po zaparkowaniu, jak to miało miejsce w czasie ostatniego urlopu.

W sumie przez dwadzieścia dwa miesiące przejechałem Tiguanem około dziesięciu tysięcy kilometrów, z czego znaczącą część w ciągu pierwszych trzech miesięcy po odebraniu. Potem jeździłem coraz mniej, a gdy w końcu doszło do tego, że nie zatankowałem przez trzy miesiące i ciągle było pół zbiornika paliwa, dojrzałem do decyzji, żeby się go pozbyć. Koniec, finito, ale show must go on. Także kończę pisanie, idę pojeździć. A jak odnajdę wenę, to może naskrobię parę słów o tym, czym jeżdżę. Chociaż coś czuję, że to będzie dopiero w nowym roku.


PS. Tytuł notki jest dość radykalny, ale naprawdę mam nadzieję, że w najbliższym czasie będę jeździł samochodami na F, bądź na S, bądź na J, bądź na pozostałe 22 litery alfabetu, ale nie planuję wsiadać ani do Volvo, ani do Volkswagena, ani do Vauxhalla - po prostu chemii brak (nie licząc VXR8).

2 komentarze:

  1. No Tiguan trochę chyba mniej popularny samochód w Polsce. Rozumiem że na F to Ferrari, S to Subaru a J - Jaguar :)

    OdpowiedzUsuń
  2. S i J się zgadza, ale F to dużo więcej niż tylko Ferrari. Dla mnie samochody na F to nie tylko jedna czy dwie marki, to bardziej filozofia.
    Na blogu nigdy się nie pojawiła i zapewne nigdy się nie pojawi jednoznaczna definicja "F-samochodów", ale myślę, że z moich wpisów wyraźnie widać, jakie auta lubię i do których producentów mam większy sentyment. Ale wyraźnej granicy nie kreślę, bo przecież świat nie musi być czarno-biały.

    OdpowiedzUsuń