Dziś notka "ku przestrodze", czyli o tym, jak kupowaliśmy bilety na wyścig F1.
Wszystko zaczęło się chyba w lipcu, kiedy to z. oznajmił, że wypada obejrzeć jakiś wyścig na żywo. Jak nie trudno się domyślić, wybór padł na GP Węgier, głównie ze względu na rozsądną odległość Budapesztu od Warszawy oraz względnie przystępne ceny biletów.
Jak się później okazało, to właśnie bilety stanowiły oś całej wycieczki. Mniej więcej miesiąc przed wyjazdem sprawdziliśmy ceny w oficjalnej sieci sprzedaży, były "standardowe", czyli 99EUR za zieloną trawkę i 149EUR za najtańszą trybunę. Postanowiliśmy czekać na jakąś promocję, bo w ubiegłych latach zdarzały się takowe. Niestety, tym razem nie doczekaliśmy się na tańsze bilety. W związku z tym, parę dni przed wyjazdem z. przejrzał Allegro, gdzie znalazł niezłą ofertę - 300zł za sztukę. Umówił się z człowiekiem na osobisty odbiór na miejscu i... pojechaliśmy.
Tu mała dygresja, wyjeżdżaliśmy z dwóch miejsc odległych od siebie o ponad 1000km, a na ustalone wcześniej miejsce spotkania dojechaliśmy w odstępie dziesięciu minut. Nieźle, co?
Na kemping przy torze dotarliśmy bladym świtem w sobotę, rozstawiliśmy nasze jedno- i dwu-sekundowe namioty (składanie tych namiotów jest mniej więcej dwieście razy dłuższe od ich rozkładania). Po czym odczekaliśmy jeszcze parę godzin i koło dziesiątej zadzwoniliśmy do naszego "dostawcy". Umówiliśmy się na stacji benzynowej i tu zaczęły się pierwsze problemy.
Łącznie potrzebowaliśmy dziewięć biletów, pięć dla nas i cztery dla sąsiadów z kempingu, którzy wyrazili gorące zainteresowanie, jak tylko usłyszeli, że mogą oszczędzić "stówkę". Trzy bilety dostaliśmy od ręki, na pozostałe musieliśmy poczekać. Nasz ubrany na różowo sprzedawca wsiadł na rower i zniknął. Pojawił się ponownie po kwadransie z brakującymi biletami, które już na pierwszy rzut oka były inne od wcześniejszych. Nieco nas to zaniepokoiło, ale dostaliśmy informację, że z tymi biletami bez problemu wejdziemy wejściem nr 5 i tylko tym.
Piąta brama była oczywiście najbardziej odległą od naszego kempingu. Obeszliśmy więc połowę toru, w większości idąc pod górę i... bez żadnych przeszkód weszliśmy na kwalifikacje.
Następnego dnia rano znów obeszliśmy połowę toru i doszliśmy do piątej bramki, gdzie okazało się, że bilety, które wzbudziły naszą wątpliwość, są "tylko dla Węgrów". Jako że byliśmy ubrani w biało-czerwone koszulki, przodem wysłaliśmy dziewczyny. Niestety Węgier sprawdzający bilety postanowił użyć rodzimego języka, co w oczywisty sposób doprowadziło do zdemaskowania naszego podstępu. Żeby zupełnie pozbawić nas nadziei, bilety zostały skonfiskowane. Dobrze, że nas nie aresztowali ;-)
Po chwili zastanowienia postanowiliśmy wykorzystać pozostałe dwa bilety - te nie tylko dla Węgrów - wróciliśmy do szóstej bramy, gdzie dziewczyny, tym razem już nie zagadywane po madziarsku, weszły na tor, a my zadzwoniliśmy do naszego sprzedawcy, który, choć nieco zaskoczony, zgodził się "oddać siano", jak sam to zgrabnie ujął. Był tylko jeden problem, musieliśmy się wrócić aż w okolice kempingu. Po pół godzinie byliśmy w umówionym miejscu, niestety sprzedawca w tym czasie był już zupełnie gdzie indziej. Zadzwoniliśmy po raz kolejny i umówiliśmy się na tej samej stacji benzynowej, gdzie kupowaliśmy bilety. Po kolejnych trzydziestu minutach i kliku telefonach zaczęliśmy tracić nadzieję.
Razem z nami czekali też nasi sąsiedzi, których szczęśliwym trafem spotkaliśmy po drodze. Jako że nie mieli już wolnej gotówki, byli bardziej zdesperowani w próbach odnalezienia sprzedawcy. Poprosiliśmy ich, żeby w razie sukcesu odebrali także nasze 150 euro, a sami słysząc bolidy wyjeżdżające na okrążenie rozgrzewkowe kupiliśmy bilety w kasie i weszliśmy na tor. Tym razem nie musieliśmy już obchodzić toru dookoła, bo mając normalne bilety mogliśmy skorzystać z głównego wejścia.
Wyścig obejrzeliśmy bez przeszkód, na prostej startowej napiliśmy się wody Evian prosto od Renault F1 Team, po czym wróciliśmy na kemping, gdzie czekała na nas niespodzianka w postaci sąsiadów z gotówką za bilety. Okazało się, że poszukiwania sprzedawcy zamieniły się w gonitwę wokół toru, a to, co wydawało się jednoosobową niezarejestrowaną działalnością gospodarczą, było tak naprawdę całkiem zorganizowaną grupą handlującą biletami na dużą skalę.
Finansowy bilans całego zamieszania nie wyszedł najgorzej - oszczędziliśmy 90 euro. Jednak kosztowało nas to dużo zmarnowanego czasu. Dobrze też, że nie było to nasze pierwsze Grand Prix, bo oprócz czasu stracilibyśmy też sporo nerwów, że zamiast śledzić wydarzenia na torze, pijemy węgierskie piwo na stacji benzynowej czekając na Godota. Zatem, czy warto było tak kombinować? Tak - bo warto doświadczać życia na własnej skórze.
Gdyby jednak ktoś wybierał się na GP por raz pierwszy, to lepiej pomyśleć o wszystkim pół roku wcześniej, kupić bilety na trybunę Red Bulla za 149EUR i przyjechać już w czwartek, żeby wszystko zobaczyć i poczuć atmosferę całego weekendu wyścigowego.